Menu

Gościmy

Odwiedza nas 216  gości oraz 0 użytkowników.

Licznik odwiedzin

 

 

 

 

 

 

Poganie, którym Jezus uzdrowił dzieci zapytywali Go teraz, gdzie mają się zwrócić, gdyż pragną się wyrzec czci fałszywych bożków. Jezus wspomniał im wprawdzie o chrzcie, kazał im jednak tymczasem pozostać spokojnie na miejscu i czekać. Mówił potem o Bogu, jako o Ojcu, któremu musimy poświęcić nasze złe żądze i który nie wymaga żadnej innej ofiary, jak tylko ofiary serc naszych. W ogóle poganom dawał Jezus wyraźniej do zrozumienia niż Żydom, że nie potrzebuje naszych ofiar. Wzywał ich przy tym do żalu i pokuty, do wdzięczności za dobrodziejstwa i do miłosierdzia względem nędzarzy. Wróciwszy do dzielnicy żydowskiej, zakończył tam Jezus szabat i spożył ucztę, po czym zaczął się szabat postu, ustanowionego na pamiątkę czci złotego cielca, na który wyznaczono ósmy dzień miesiąca Tischri, gdyż na siódmy dzień tego miesiąca przypadał w tym roku szabat.


Po południu opuścił Jezus miasto. Ci poganie, którym uzdrowił dzieci, złożyli Mu przed dzielnicą pogańską jeszcze raz podziękowanie. Pobłogosławiwszy ich, zszedł Jezus z dwunastu uczniami ku dolinie i poszedł nią w kierunku południowym od Gadary; przeszedłszy przez jakąś górę, doszedł do rzeczki, wypływającej z gór pod Betaramfta-Julias, w miejscu, gdzie są kopalnie. Nad rzeczką stała gospoda, oddalona od Gadary o 3 godziny drogi; w niej to zatrzymał się Jezus i zaraz zabrał się do nauczania okolicznych Żydów, zajętych właśnie zbieraniem owoców.


Była także w pobliżu gromadka pogan i ci zbierali nad rzeczką z jakichś krzewów białe kwiaty, a prócz tego obrzydliwe chrząszcze i owady. Gdy Jezus zbliżył się do nich, cofnęli się przed Nim trwożliwie. Równocześnie widziałam w objawieniu bożka Belzebuba w Dijon; siedział on na wielkiej wierzbie przed bramą miasta. Z postaci podobny do małpy, miał krótkie ręce i cienkie nogi, siedział zaś tak, jak człowiek. Głowę miał spiczastą, a na niej dwa małe zakrzywione rogi, podobne do sierpów księżyca; twarz śniada, ohydna, opatrzona była długim nosem. Brodę miał krótką, wystającą, pysk wielki zwierzęcy, ciało smukłe, przepasane w pasie fartuszkiem, nogi cienkie, długie, palce zaopatrzone pazurami. W jednej ręce trzymał naczynie na żerdce, w drugiej postać motyla, wyłażącego z poczwarki; motyl ten świetlisty, barwny, podobny był trochę do ptaka, trochę do jakiegoś szkaradnego owada. Wkoło głowy bożka nad czołem był wieniec, zrobiony z plugawych owadów i chrząszczy, połączonych w ten sposób, że jeden trzymał pyszczkiem drugiego; na wierzchu zaś spiczastej głowy, między rogami, umieszczony był jeden owad większy i obrzydliwszy od innych. Owady te były błyszczące, różnobarwne, jednak wstrętnej, burej, jadowitej postaci, z długimi nogami, brzuchami, szczypcami i żądłami. Gdy Jezus zbliżył się do pogan zbierających nad rzeczką owady dla bożka, równocześnie pękł nagle ów wieniec na głowie bożka, owady opadły na ziemię czarnym rojem, szukając schronienia po dziurach i zakątkach, a wraz z nimi kryły się trwożliwie do dziur szkaradne czarne widma duchów. Były to złe duchy, które wraz z owadami czczono w Belzebubie.

 

23


Następnego dnia przed południem zbliżył się Jezus ku Dijon, od strony żydowskiej dzielnicy. Dzielnica pogańska jest o wiele większa, pięknie zabudowana, posiadająca kilka świątyń, leży na przełęczy, całkiem oddzielnie od miasta żydowskiego. Przed żydowską dzielnicą stały już w większości gotowe kuczki (namioty liściaste); w jednej z nich kapłani i przełożeni miasta przyjęli uroczyście Jezusa, umyli Mu nogi i podali przekąskę. Jezus zajął się zaraz chorymi stojącymi lub leżącymi w kuczkach, ciągnących się aż ku miastu; uczniowie pomagali Mu w tym i utrzymywali porządek. Nie brakło chorych wszelkiego rodzaju: byli chromi, niemi, ślepi, cierpiący na reumatyzm i wodną opuchlinę. Jezus uzdrowił wielu i zachęcał ich do poprawy. Między chorymi było kilku kulawych, stojących prosto na trójnożnych kulach; na kulach tych można się było oprzeć nie używając nóg, było to więc coś podobnego do szczudeł. W końcu zbliżył się Jezus ku chorym niewiastom, umieszczonym bliżej miasta pod długim poddaszem, postawionym nad tarasowatym siedzeniem z ziemi; siedzenie to pokryte było bujną, piękną, zwieszającą się trawą, podobną do delikatnych nitek jedwabnych, na tym zaś rozpostarte były kobierce. Niektóre z niewiast leżały, inne siedziały lub wspierały się na łokciach. Wiele kobiet cierpiało na krwotok i te siedziały zasłonięte, nieco dalej; kilka znowu cierpiących na depresję, o twarzach posępnych, blado brunatnych, siedziało, patrząc ponuro przed siebie. Jezus przemawiał do nich bardzo łagodnie i uzdrawiał jedną po drugiej, a potem dawał im różne wskazówki i rady, jak mają poprawiać się z niektórych błędów, pokutować za grzechy i zadość za nie czynić. Uzdrawiał także i błogosławił dzieci, przynoszone przez matki. Trwało to aż do południa, a po skończeniu wszyscy przejęci byli radością. Uzdrowieni wzięli łoża i kule na plecy i otoczeni przez krewnych, przyjaciół i sługi, szli do miasta weseli i radośni, śpiewając pieśni pochwalne; szli zaś w tym samym porządku, w jakim ich Jezus uzdrawiał. Jezus szedł z uczniami i lewitami w środku, a w obliczu Jego malowała się niewypowiedziana pokora i powaga, jaka zwykle odznaczała Go w takich momentach. Dzieci i niewiasty szły naprzód, śpiewając psalm czterdziesty Dawida: „Chwała Temu, który ujmuje się za potrzebującymi". Orszak udał się do synagogi złożyć Bogu podziękę; potem w jednej z kuczek urządzono ucztę, składającą się z owoców, pieczonych ptaków, plastrów miodu i chleba. Z nadejściem szabatu udali się wszyscy w żałobnych sukniach do synagogi; zaczynał się bowiem u Żydów wielki Dzień Pojednania.


Tego dnia miał Jezus w synagodze kazanie pokutne, występując w nim przeciw oczyszczaniu samego ciała bez poskramiania duszy. Niektórzy Żydzi, okryci w szerokie płaszcze, biczowali się po biodrach i nogach. Poganie w Dijin mieli dziś także święto, podczas którego główną rolę odgrywało palenie mnóstwa kadzideł i nieustanne okadzanie; siadali na krzesła i zapalali umieszczone pod nimi wonne kadzidła.


Widziałam również uroczystość Dnia Pojednania w Jerozolimie, wielokrotne, oczyszczanie się Arcykapłana, jego mozolne przygotowania i umartwiania, składanie ofiar, kropienie krwią i palenie kadzideł, oraz kozła ofiarnego. Były mianowicie dwa kozły, i o nie ciągnięto losy. Jednego składano na ofiarę, drugiego zaś wypędzano na pustynię, przywiązawszy mu coś do ogona, w czym był ogień. Kozioł biegł strwożony na pustynię i tam wpadł w przepaść. Tą pustynią, zaczynającą się za Górą Oliwną, szedł kiedyś Dawid. Arcykapłan był bardzo zasmucony i zmieszany; życzył sobie, by ktoś inny objął za niego urzędowanie, a wreszcie wszedł z trwogą do „Miejsca Najświętszego", prosząc gorąco lud o modły za siebie. Naród zebrany mniemał, że Arcykapłan ma jakiś grzech na sumieniu i bano się, by mu się z tego powodu w „Miejscu Najświętszym" co złego nic przytrafiło. Rzeczywiście gryzło go sumienie, bo miał udział w zamordowaniu Zachariasza, ojca Jana, a grzech jego z nawiązką powiększył się w jego zięciu, skazującym na śmierć Jezusa. Zdaje mi się, że nie był to Kajfasz sam, lecz jego teść.

 


 

 

 

 

 


W arce przymierza, stojącej w „Miejscu Najświętszym" nie było już owej Świętości, tylko różne chusteczki i naczynia. Nowa ta arka zbudowana była na sposób nowszy. Aniołowie, inaczej byli wykonani niż dawniejsi, siedząc, każdy miał jedną nogę wyżej, drugą zwieszoną z boku, otoczeni zaś byli trzema kręgami; dawna korona była jeszcze w środku nich. W arce były jeszcze różne święte rzeczy, jak olej, kadzidła itp. Przypominam sobie, że Arcykapłan kadził najpierw, potem skrapiał krwią ziemię, następnie wyjął z „Miejsca Najświętszego” chusteczkę. Zmieszawszy zaś z wodą krew, którą albo już miał na palcu, albo zraniwszy się z palca wytaczał, dawał to pić kapłanom po kolei. Było to więc niejako typem komunii św. Obawy jego sprawdziły się, gdyż Bóg ukarał go, obsypawszy jak nędzarza trądem. W świątyni powstało skutkiem tego wielkie zamieszanie. Wkrótce potem zaczęto czytać wzruszające do głębi rozdział z Ksiąg Jeremiasza, a podczas tego widziałam w objawieniu różne zdarzenia z życia proroków i poznałam ohydę czci, oddawanej w Izraelu bożkom.

 

Tak np. widziałam to, o czym także czytano w świątyni, że Eliasz po śmierci swej napisał list do króla Jorama. Żydzi nie chcieli dać temu wiary i tłumaczyli to sobie tak, że Elizeusz, który zaniósł ten list Joramowi, otrzymał go, jako list prorocki w spuściźnie po Eliaszu. Mnie również wydawało się to nieprawdopodobnym; nagle uczułam się przeniesiona szybko na wschód. W przelocie ujrzałam Górę proroków, pokrytą śniegiem i lodem, na niej zaś kilka wież. Taką, jak teraz ją widziałam, musiała być zapewne za czasów Jorama. Następnie uniesioną zostałam dalej na wschód w pobliże raju; po raju chodziły piękne zwierzęta i igrały ze sobą, dalej widniały błyszczące mury, a pod jedną z bram spali, leżąc naprzeciw siebie, Henoch i Eliasz. Eliasz widział w duchu wszystko, co się działo w Palestynie. Wtem spuścił się ku niemu z góry anioł, położył przed nim zwój białego, delikatnego łyka i pióro trzcinowe i odszedł. Eliasz ocknął się, powstał, a położywszy zwój na kolanach, pisał coś na nim. Gdy skończył, wysunął się wewnątrz tuż koło bramy po stopniach, czy też wzdłuż pagórka, mały wózek, podobny do krzesełka, a zaprzężony w trzy przepiękne, białe zwierzątka. Dwa zaprzężone były z tyłu, jedno z przodu. Były to nadzwyczaj miłe, lube zwierzątka, wielkości mniej więcej małej sarny, białe jak śnieg, o długiej jedwabistej sierści. Nóżki miały cieniutkie, głowy małe, ruchliwe, na głowie zaś ozdobny, nieco naprzód zakrzywiony róg. Te same zwierzątka zaprzężone były do wozu, unoszącego Eliasza ku niebu. Skończywszy pisać, wsiadł Eliasz na wóz i szybko jak na tęczy pomknął do Palestyny. Zatrzymał się nad pewnym domem w Samarii. W domu tym modlił się Elizeusz z wzniesionymi w górę oczyma. Eliasz upuścił przed nim lekko list, a Elizeusz, podniósłszy go, zaniósł królowi Joramowi.


Widziałam także w objawieniu historię Elizeusza i Sunamitki. Elizeusz działał jeszcze dziwniejsze rzeczy niż Eliasz, był też wytworniejszych obyczajów i staranniej się ubierał. Eliasz, był pełni mężem Bożym, w niczym niepodobnym do zwykłych ludzi. Miał w sobie coś wspólnego z Janem Chrzcicielem, który także był mężem tego pokroju. Potem przedstawił mi się obraz, jak sługa Eliasza, Giezi, biegł za mężem (był to Naaman), którego Elizeusz uleczył od trądu. Była noc, a Elizeusz leżał pogrążony we śnie; Giezi dognał Naamana nad Jordanem i w imieniu swego pana zażądał od niego podarunków.


Nazajutrz pracował ów sługa spokojnie nad sporządzeniem parawanów z obłoni dla oddzielania miejsc sypialnych. Wtem spytał go Elizeusz: „Gdzie byłeś w nocy?" A gdy sługa nie chciał się przyznać, odkrył mu sam wszystko i za karę dotknął jego i jego potomstwo trądem.


Następnie przesunęły się przed mymi oczyma obrazy, uzmysławiające mi cześć, oddawaną w pierwszych czasach przez ludzi zwierzętom i bałwanom, częste wpadanie Izraelitów w bałwochwalstwo i wielkie miłosierdzie Boga, okazywane im za pośrednictwem proroków. Gdy dziwiłam się temu, jak można czcić takie obrzydliwości, ujrzałam drugi obraz, przedstawiający mi, że obrzydliwy ten kult istnieje i za naszych chrześcijańskich czasów po całym świecie i to pod tą samą postacią, jak w owych czasach, tylko pojęty w sposób duchowy. Widziałam kapłanów, czczących obok Sakramentu obrzydliwe gady; hołdowali mianowicie różnym żądzom przedstawionym pod postacią tych gadów. Dostojnicy i uczeni czcili także różne zwierzęta, sądząc się wyższymi ponad wszelką religię. Ubodzy, wzgardzeni ludzie, oddawali cześć ropuchom i innym szkaradnym płazom. Nawet całe gminy oddawały cześć bałwanom. Widziałam np. na północy ponury kościół reformowany; na pustym, szkaradnym ołtarzu stały kruki, a ludzie oddawali im cześć. Nie widzieli wprawdzie tych zwierząt, czcili je jednak przez swą próżność i nadętą zarozumiałość. Niektórym duchownym przy modlitwie pieski i małe dziwolągi odwracały kartki brewiarza. U innych znowu stały na stole między książkami formalne bałwany starożytności, jak Moloch, lub Baal, władały, nimi, a nawet podawały im jedzenie. Ci sami ludzie, czczący bożków, wyśmiewali prostych, pobożnych ludzi i pogardzali nimi.


Widziałam więc, że teraz jest tak samo obrzydliwie, jak niegdyś. Te zaś postacie bałwanów nie były wcale przypadkowym urojeniem, bo gdyby bezbożność i bałwochwalstwo dzisiejszych ludzi przybrały naraz uchwytne kształty, a ich uczucia przemieniły się w działanie, ujrzelibyśmy z pewnością te same bałwany i potwory, które w starożytności czcili poganie.


 Gdy Jezus wychodził z Dijon, wyszła ku Niemu gromadka pogan ze swej dzielnicy. Słyszeli o Jego uzdrowieniach w Gadara, to też przynieśli chore dzieci i zbliżywszy się bojaźliwie, prosili o ich uzdrowienie. Jezus uczynił to chętnie, a potem nakłonił rodziców do tego, że postanowili się ochrzcić. Sam zaś poszedł z dwunastu uczniami na południe i po pięciu godzinach drogi przeprawił się przez potok, spływający z doliny Efron. Pół godziny za potokiem, w wąwozie wśród lasu, leży w ukryciu miasto Jogbeha. Miejscowość to niewielka, mało znana. Założona została przez proroka i wysłańca Mojżesza i Jetrona, którego imię brzmiało jakoby Malachaj. Nie jest on ten sam, co ostatni prorok Malachiasz. Był sługą u Jetrona, teścia Mojżesza, i odznaczał się wiernością i roztropnością. Mojżesz posłał go tu na zwiady i zanim sam po kilku latach tu przybył, Malachaj badał cały kraj wkoło aż do jeziora. Jetro mieszkał jeszcze wówczas nad Morzem Czerwonym i dopiero po zbadaniu kraju przez Malachaja wybrał się tu z żoną i synami Mojżesza. Malachai doznał w końcu prześladowania za owe zwiady. Nie było tu jeszcze wtedy miasta, lecz mieszkało nieco ludzi w namiotach. Zasadzano się na niego i ścigano, chcąc go zamordować. Prześladowany, ukrył się w bagnie, czy też w cysternie, a anioł, pojawiwszy się, pomógł mu. Tenże anioł przyniósł mu na długiej taśmie rozkaz, że ma pozostać tu jeszcze trzy lata i dalej prowadzić wywiad. Tutejsi mieszkańcy nosili długie czerwone płaszcze i takiegoż koloru kaftany; w taki też strój ubrali teraz jego. Malachaj prowadził zwiady także w okolicy Betarmty. Mieszkał zaś stale w namiotach mieszkańców Jogbehy i był im nieraz pomocnym przez swą bystrość umysłu.


W wąwozie był długi rów napełniony wodą i cały zarosły trzciną, w miejscu zaś, gdzie ukrył się Malacha, było zasypane źródło, które później zaczęło znów bić, wyrzucając wraz z wodą mnóstwo piasku; czasem dobywała się para, a woda wyrzucała drobny żwir. Z czasem powstał z tego wkoło źródła pagórek i zarósł murawą. Bagno zasypano ziemią ze skopanej góry i zaczęto je zabudowywać. Nad źródłem postawiono piękny domek, wkoło zaś stanęło powoli miasto Jogbeha, co znaczy: on będzie wywyższony. Już kiedyś dawniej musiała być ta zabagniona cysterna obmurowana, bo teraz jeszcze widać było resztki omszałych murów, a w nich dziury, jakby kryjówki dla ryb. Ruiny te wyglądały jak fundamenty starego jakiegoś zamku. Malachaj nauczył tutejszych mieszkańców murować za pomocą żywicy skalnej.


W tym ukrytym zakątku przyjęto Jezusa bardzo uprzejmie. Mieszkali tu oddzielnie od reszty mieszkańców ludzie z sekty karaitów. Nosili oni długie, żółte szkaplerze, białe suknie i przepaski z surowych skór. Młodzieńcy nosili odzienie krótsze, a nogi owijali. Ogółem było tu około czterystu mężów; dawniej było ich więcej, lecz prześladowania i ucisk zmniejszyły ich liczbę. Pochodzą od Esdrasza i jednego z potomków Jetrona. Raz odbyła się publiczna dysputa między jednym z ich nauczycieli, a sławnym nauczycielem faryzeuszów. Karaici trzymali się ściśle litery prawa, odrzucając wszelką tradycję, żyli pojedynczo, ubogo; własność wszelka była wspólna, żaden nie śmiał z pieniędzmi i dobytkiem stąd się wyprowadzić. Nie było między nimi żebraków; żywili się wspólnie, a nawet nieobecni otrzymywali stąd zasiłki. Młodzieńcy szanowali bardzo starszych; wychowywali się pod nadzorem przełożonych, których nazywali najstarszymi. Karaici byli przeciwnikami faryzeuszów, zachowujących obok prawa tradycję. Z saduceuszami mieli kilka punktów stycznych, jednak nie co do obyczajów, bo pod tym względem mieli surowe przepisy. Jeden z nich pojął raz za żonę kobietę z pokolenia Beniamin, a że to było w czasie sprzeczki z tym pokoleniem, wyłączono go z sekty. Nie uznawali żadnych obrazów; wierzyli, że dusze zmarłych przechodzą w innych, nawet w zwierzęta, i w raju bawią się z pięknymi tamtejszymi zwierzętami. Oczekiwali Mesjasza i modlili się o Niego, spodziewali się go jednak jako króla Ziemskiego. Jezusa uważali za proroka. Czystość przestrzegali bardzo, nie przywiązywali jednak wagi do żadnych oczyszczeń, do odrzucania mis i tym podobnych uciążliwych dodatków, nie zapisanych w Zakonie. Żyli ściśle podług prawa; tłumaczyli je jednak o wiele wolniej od faryzeuszów.


Żyli też spokojnie, w osamotnieniu, nie znosząc próżności i strojów, i żywiąc się skromnym zarobkiem z pracy. Z rosnących tu wkoło wierzb pletli koszyki i ule, gdyż kwitła tu hodowla pszczół. Robili także grube okrycia i lekkie drewniane naczynia. Pracowali wspólnie pod długimi namiotami. Kuczki (namioty liściaste) ich stały już gotowe przed miastem. Jezusa ugościli miodem i plackami, pieczonymi w popiele. Jezus pouczał ich we wszystkim, a oni słuchali Go ze czcią. Potem objawił Swe życzenie, by mieszkali w Judei i chwalił cześć dzieci dla rodziców, uczniów dla nauczycieli i uszanowanie dla starszych w ogóle; chwalił także ich pieczołowitość względem chorych i biednych, których pielęgnowano tu w wygodnie urządzonych domach.


Nawet szczerze próbując zmienić nasze postępowanie, nigdy nie będziemy w stanie żyć tak, jak Pan Jezus od nas oczekuje, dopóki nie zajmiemy się tym, co mamy wewnątrz – tymi obszarami naszego życia, w których buntujemy się przeciwko Panu Bogu. Pan Jezus wskazuje nam prosty sposób uporania się z tym, co nosimy wewnątrz – dawanie jałmużny. Dzielenie się z innymi uwalnia nas ze skutków egoizmu i grzechu. Uczynki miłosierdzia rozwijają w nas postawę troski o innych, a jednocześnie uwalniają od nadmiernej troski o siebie samych, co umacnia nas zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie.